DAWNE GWIAZDY GIEKSY: Kazimierz Węgrzyn

09.05.2016 16:13

Autor: Anna Brzęczek

Słynny komentator, piłkarski ekspert, a niegdyś czołowy obrońca GieKSy. Przeczytajcie jak Kazimierz Węgrzyn wspomina GKS Katowice.

Jak zaczęła się pana przygoda z piłką?

- Człowiek grał w piłkę, bo to lubił. W późniejszym czasie przychodziło do głowy, żeby zająć się tym na poważnie. Ale chyba każdy młody chłopak chciał kiedyś zostać Zbigniewem Bońkiem, Kazimierzem Deyną, czy Grzegorzem Lato.

Zaczynał pan w Ładzie Biłgoraj, a po dwóch latach grał pan już w Hutniku Kraków. Jak pan tego dokonał?

- To nie było takie proste, jednak byłem zdeterminowany, żeby jak najszybciej zmienić klub. Dałem sobie czas i powiedziałem, że jak do 19 czy 20 lat, nie wyjadę to później już będzie ciężko. W wieku 18 lat udało mi się wyjechać do Motoru Lubin, a po roku czasu przeniosłem się już do Hutnika Kraków.

Kolejnym klubem była już GieKSa. Jak dostał się pan na Bukową?

- Doskonale pamiętam, jak tam trafiłem. To była dla mnie przyjemna sytuacja. Grałem akurat w Hutniku i był to już okres, w którym pasowałoby odejść z klubu. W tym czasie nie wyszedł też transfer do Legii Warszawa. Zainteresował się mną jednak prezes Marian Dziurowicz, po namowie Marka Świerczewskiego i Zdzisława Strojka. Wszystko wtedy zależało od prezesa, który przyjechał do Hutnika na zasadzie promocji, bo Hutnik za bardzo nie chciał mnie puścić. Przejście do GieKSy było wtedy takim przeskokiem, jakby się wyjechało na Zachód. W Katowicach była zupełnie inna jakość, świetne płace i dobry zespół. Poznałem tam też moich przyjaciół, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt – Marka Świerczewskiego i Zdzisia Strojka. Myślę, że te 3,5 roku, które spędziłem w GieKSie to był jeden z najlepszych okresów w mojej karierze.

Jak wspomina pan początki gry dla GieKSy? Szybko zaaklimatyzował się pan w klubie?

- Nie, to nie było takie proste. Jak się okazało trener ściągnął mnie na pozycję, na której nigdy wcześniej nie grałem. Później dopiero dobrze sprawdzałem się w grze na czterech obrońców jako jeden z dwóch środkowych. Pamiętam, że dwa pierwsze mecze zawaliłem. Jeden z pierwszych meczów to był dla mnie koszmar, bo graliśmy na wyjeździe z moimi byłymi kolegami – z Hutnikiem Kraków. Wydawało mi się, że to będzie proste, pojedziemy tam zagrać, wygramy i wrócimy do Katowic. Ale było zupełnie inaczej. Raz, że miałem nieciekawe przywitanie z kolegami, bo nie byli zbyt zadowoleni, że ich opuściłem, a dwa, że wcale tak dobrze nie było i nawet sędziowie zaliczyli mi samobójczą bramkę, bo piłka się ode mnie odbiła. Początki w GieKSie nie były więc dobre, a nawet powiedziałbym, że były bardzo złe.

A jaka atmosfera panowała wtedy w szatni? Pamięta pan jakieś śmieszne anegdotki?

- Wiele było takich śmiesznych rzeczy. Ja pamiętam, że w Katowicach była dla mnie nowością sytuacja, kiedy po sezonie czy po rundzie wyjeżdżaliśmy do Ustronia, czy do innych miejsc na tzw. „leczenie”. To „leczenie” to była po prostu integracją zespołu. Byliśmy tam z całymi rodzinami i mieliśmy imprezy i spotkania, więc było bardzo sympatycznie. Takich śmiesznych rzeczy było na tych wyjazdach mnóstwo. Pamiętam opowiadanie kawałów po śląsku, kiedy wszyscy się śmiali, a ja nie wiedziałem o co chodzi.

A jak wspomina pan ówczesnego prezesa GieKSy Mariana Dziurowicza?

- Przede wszystkim to był najlepszy prezes jakiego miałem w historii. To był facet, który nie dość, że miał wielki szacunek, poważanie u nas wszystkich, to jeszcze znał się na piłce. Pamiętam sytuację, gdy na koniec sezonu ważyły się losy czy będziemy na drugim, czy na trzecim miejscu. My już zaczęliśmy się bawić, impreza na całego i nagle konsternacja – nie ma prezesa Dziurowicza. Nagle Dziurowicz zjawia się na Ceglanej w hotelu i ogłasza, że gdybyśmy nie byli na drugim miejscu to by nie przyszedł na imprezę, a tak był zadowolony i bawiliśmy się w najlepsze. Jedynym problem GKS-u Katowice jest to, że za czasów Dziurowicza nie zdobyliśmy mistrzostwa Polski, chociaż inne wyniki np. w pucharach były dobre.

A jak się pan czuł z kolegami, gdy było o włos od tego upragnionego tytułu?

- Zawsze był jakiś zespół przed nami, który prezentował się lepiej. Byliśmy raz bardzo blisko, ale widocznie czegoś nam brakowało. Na pewno był jakiś niedosyt, ale dla prezesa Dziurowicza takim minimum była gra w pucharach. Zawsze podkreślał, że jeżeli drużyna nie będzie grała w pucharach, nie będzie zarabiała, to nikt się nie wypromuje do Europy. A to akurat w tym czasie zapewnialiśmy.

Niestety nie udało się panu również zdobyć Pucharu Polski z GieKSą – w finale przegraliście z Legią Warszawa. Jak zapamiętał pan ten mecz?

- Pamiętam ten mecz, to jak kibice wpadli na boisko, i że bodajże Krzysztof Maciejewski dostał w twarz. To były czasy, kiedy jeszcze te stadiony nie były tak zabezpieczone jak teraz.

A który mecz z europejskich rozgrywek w barwach GieKSy wspomina pan najlepiej?

- Zdecydowanie mecz z Bordeaux. To był taki dwumecz, który mam w pamięci do dzisiaj. Pamiętam jak było ciężko i jakie mieliśmy szczęście. Wygraliśmy u siebie 1:0 z Bordeaux po bramce Zdzicha Strojka. Na wyjazd jechaliśmy jednak i tak jak na stracenie – nikt w nas nie wierzył, a udało się zremisować i awansować do kolejnej rundy. To było przecież Bordeaux z późniejszymi trzema mistrzami świata – grali tam: Dugarry, Lizarazu i Zidane. Później te nazwiska towarzyszyły nam przy kolejnych rozgrywkach europejskich i światowych, a my mówiliśmy sobie, że pokonaliśmy tych mistrzów świata. Poza tym to był też fajny dwumecz, bo prezes potrafił te wyjazdy zorganizować na takiej zasadzie, że brał samolot czarterowy i zdarzało się, że pozwalał nam brać żony na wyjazd. A wtedy to był taki samolot bodajże na 150 osób i była wielka impreza po meczu z Bordeaux i ta radość też była wielka. Takie chwile nie zdarzają się często, a nam się to udało, więc był powód do świętowania.

Ciekawa sytuacja miała też miejsce przed meczem z Arisem w Salonikach. Podobno winda nie wytrzymała obciążenia i zleciał pan z chłopakami do piwnicy.

- Rzeczywiście była taka sytuacja. Jechaliśmy jakąś starą windą i jeszcze tak na styku, jeżeli chodzi o ilość osób. Na szczęście zlecieliśmy tylko z parteru do piwnicy, a nawet trochę niżej, czyli spadliśmy półtorej piętra niżej. Później przez lufcik, który udało się zrobić, jeden po drugim wyskakiwaliśmy. Ale jeszcze inne zdarzenie miało miejsce w Salonikach po meczu, w którym awansowaliśmy. Gdy byliśmy pod prysznicami wypadło okno, czyli rama z szybą i rozbiła się pod prysznicem. Też nie wiedzieliśmy, czy to zamach, czy ktoś będzie do nas strzelać.

Grał pan w defensywie, jednak udało się panu strzelić parę bramek. Ma pan jakiegoś ulubionego gola?

- Kilka tych bramek faktycznie strzeliłem. Pamiętam, że po jednej rundzie, w której zdobyłem 5 goli byłem chyba najlepszym strzelcem w Katowicach. W pamięci utkwiła mi też bramka z Zagłębiem Lubin. To był doliczony czas gry i umówiłem się ze Sławkiem Wojciechowskim, że ma mi wrzucić piłkę inaczej. Piłka trafiła mi akurat na głowę i wpadła do bramki. Co ciekawe, po tym meczu jeszcze przez godzinę trwała dyskusja kto przy tej bramce miał mnie kryć. GKS miał właśnie takich piłkarzy na czele z Wojciechowskim, którzy potrafili te piłki wrzucać, więc trochę tych bramek też wpadło.

Dlaczego zdecydował się pan odejść z GieKSy do SV Ried ?

- To był taki czas kiedy trzeba było już odejść. W GKS-ie nieco się popsuło, były różne napięcia i już tak dobrze się nie działo. Wielu zawodników zaczęło już odchodzić i ja też postanowiłem odejść m.in. z Markiem Świerczewskim i Zdzichem Strojem. Dla mnie ten czas w GKS-ie też się skończył, co muszę podkreślić – bardzo dobry czas. W Austrii czułem się świetnie i byłem bardzo zadowolony. Po roku gry dostałem natomiast ofertę z Wisły Kraków i uparłem się, żeby odejść, mimo że miałem kontrakt jeszcze na 3,5 roku. Też udało mi się wtedy odejść i byłem z tego zadowolony.

Chciał pan wrócić do Polski?

- Tak, dlatego, że to była Wisła, to był mój Kraków, w którym się osiedliłem przychodząc z Biłgoraja i też wiązałem przyszłość z Krakowem. Poza tym czułem, że w Krakowie dzieje się coś wielkiego, że są sponsorzy, że są ludzie, którzy chcą tworzyć poważną piłkę i jak się okazało – to się spełniło.

Grał pan również w reprezentacji Polski. Jakie ma pan najlepsze wspomnienia związane z kadrą?

- Jeżeli chodzi o reprezentację, to nie jestem spełniony w tej kwestii, dlatego że nigdy się tam nie czułem takim pełnoprawnym piłkarzem. Żeby dobrze grać w kadrze to trzeba mieć pewne miejsce i zaufanie trenera. Ja grałem za czasów różnych selekcjonerów, ale nigdy nie było tak, że to ja byłem numerem jeden i tym człowiekiem, który miał pewne miejsce. Teraz jest taki dobry okres za trenera Adama Nawałki, który potrafił stworzyć w reprezentacji taki system, że ci piłkarze czują się pewni w tej drużynie. Trener na nich stawia i to jest fajne. Natomiast kiedyś, gdy zagrało się jakiś słabszy mecz to od razu była zmiana. Była duża rotacja, a to nie służyło dobrej formie i stabilizacji. Ja akurat z tego okresu związanego z reprezentacją nie jestem zadowolony.

A co pan sądzi o aktualnej sytuacji GieKSy? Ma pan jakieś rady dla naszych piłkarzy?

- Rad nie mam, bo rady ma trener. Myślę, że GieKSa ma w tej chwili dobrego szkoleniowca. Cały czas śledzę oczywiście GieKSę i chciałbym, żeby weszła do ekstraklasy, bo tam na pewno jest wielu ludzi z tego okresu co ja grałem, którzy chętnie zaczęliby znowu przychodzić na tę GieKSę. Miałbym jeszcze radę, ale nie dla piłkarzy, tylko miasta, dla ludzi którzy mają coś do powiedzenia w związku z tym, żeby jednak zainwestować w stadion. GieKSa potrzebuje stadionu, bo dzisiaj jest to konieczne, żeby na poważnie zajmować się piłką.

Partner strategiczny
Partner Kluczowy
Partner Wiodący
Klub Biznesu
Partner techniczny
Partnerzy
Fortuna 1 Liga